Mały powrót
Wpis pierwotnie opublikowany był na nieistniejącym już blogu: stworzonybybiec.blog.pl
Ku mojemu zdziwieniu blog dalej istnieje, a ku większemu jeszcze zdziwieniu, zdecydowałem się cos napisać po bardzo długiej przerwie. Tak naprawdę z chęcią napisania czegoś tutaj biję się od jakichś dwóch tygodni i przez ten czas w mojej głowie powstało wiele wpisów, które mogłoby tu trafić. Nie trafiły, bo z jakiegoś powodu bardzo nie chciałem wznawiać pisania, może dlatego, że już teraz przeczuwam, że w pewnym momencie mi się znudzi albo nie będę miał o czym pisać.
Z drugiej strony aktualnie naprawdę mam o czym pisać i aż mnie nosi, żeby to wszystko w jednym wpisie zawrzeć, ale obiecałem sobie, że zrobię to w ratach. A więc do dzieła.
Po pierwsze 26 października pobiegnę maraton w Lucernie razem z Maćkiem, Krzyśkiem i Szwedem. Wiem, że obiecałem sobie, że dam sobie spokój z maratonami i naprawdę to nie było planowane. Ot, wszystko przez zbieg jakichś wyjątkowych okoliczności. Jakich?
Zupełnie niedawno w Zurychu odbyły się Mistrzostwa Europy w Lekkiej Atletyce, bardzo owocne dla polskiej reprezentacji. Razem z Kingą i Maćkiem zdecydowaliśmy się tam pojechać na ostatni dzień mistrzostw. Kinga chciała obejrzeć finał skoku wzwyż, w którym startowała jej koleżanka jeszcze ze sportowych czasów. Maciek chciał obejrzeć maraton. A ja? Fakt, jaram się sportem i zawsze chętnie obejrzę coś na żywo, ale chyba przekonał mnie darmowy przejazd koleją wliczony w wejściówkę na stadion.
No więc pojechaliśmy, z samego rana, szwajcarskim pociągiem do Zurychu. Pociąg – rewelacyjny. Szkoda, że normalnie to jest takie drogie, podróże pociągiem są super. W pociągu Maciek przedstawił nam aktualną sytuację w europejskim maratonie, z której wynikało, że Polacy mają szanse stanąć na podium indywidualnie i drużynowo. Nigdy bym nie pomyślał, ale to tylko dodało smaku.
Dojechaliśmy do Zurychu akurat w momencie gdy maratończycy wystartowali. Nigdy nie obejrzałem całego maratonu w telewizji, straszna nuda. Kamera pokazuje jak biegną, nic poza tym się nie wydarza. Na żywo wygląda to zupełnie inaczej. Mieliśmy mapkę z trasą maratonu i chodziliśmy po mieście tak, żeby jak najczęściej spotkać maratończyków. Odwiedziliśmy m.in. polski punkt żywieniowy
I rzeczywiście, polacy mocno zaczęli, byli w czołówce. A potem się okazało, że na szaleńczą ucieczkę zdecydował się Marcin Chabowski, który z każdym kilometrem powiększał przewagę nad grupą i wprawiał w osłupienie widzów i komentatorów. W końcu i my biegaliśmy wzdłuż trasy, byleby go tylko spotkać i dodać mu otuchy, a kiedy Maciek założył polską koszulkę, inni widzowie zaczęli nam gratulować.
Niestety ucieczka rzeczywiście była szaleńcza i kiedy wszyscy już myśleli, że mu się uda, to niestety przegrał z własnym organizmem i nie ukończył biegu. Wielka szkoda, ale zarazem sukces, bo później okazało się, że na drugie miejsce biegnie Yared Shegumo, nasz etiopski Polak i zarazem bardzo sympatyczny człowiek. A więc jednak Maciek się nie pomylił, Polak zdobył medal w maratonie!
Maratońskie emocje ugasiliśmy zimnym piwkiem. Pogoda była piękna, Zurych szwajcarsko dostojny, a my spacerkiem udaliśmy się na stadion. Mieliśmy miejsca na wysokości wyjścia z ostatniego łuku z widokiem na pchnięcie kulą i rzut oszczepem. Kindze się nie podobało, więc poszła na przeciwległy koniec stadionu oglądać konkurs skoku wzwyż kobiet i kibicować Kamili, koleżance z Białegostoku.
Lubię oglądać lekką atletykę w TV, ale w rzeczywistości wygląda to dużo dużo lepiej. Telewizja ma slow motion i mega focus, ale przez to jest obdarta ze stadionowych emocji. Na stadionie była krowa zabawiająca kibiców i byli atleci, prawdziwi gladiatorzy naszych czasów. Było zimne piwko i niesamowita atmosfera dopingowania każdego sportowca, zwycięzców i przegranych. Była ta niesamowita cisza przed startem biegów i ogromna wrzawa gdy bieg się kończył. Była dramaturgia tych, którzy potykali się w biegu i tych które minimalnie strącały tyczkę. Zwycięzcy dziękowali kibicom, a kibice oddawali szacunek podczas ceremoni medalowych. Naprawdę niesamowita sprawa.Miłe zaskoczenie sprawili miotacze oszczepem. W TV nigdy mnie to nie interesowało, ale na stadionie naprawdę robiło to wrażenie. Konkurs zdominowali finowie, których na podium podzielił Czech, wdzierając się na podium rzutem w ostatniej próbie. Wrażenie zrobiła na mnie technika finów, którzy miotali oszczep rzucając się jednocześnie szczupakiem do przodu. Jedna próba o mało nie zakończyła się spalona, gdy fin lądując w padzie siatkarskim położył ręce tuż przed linią, ale jego ciało chciało poruszać się dalej i tylko jakimś nadludzkim wysiłkiem zdołał się zatrzymać. A było blisko, nawet sędzia wstał wtedy ze stołeczka, żeby sprawdzić, że miotacz na pewno nie dotknął nosem podłoża.
Było jeszcze wiele fascynujących momentów jak biegi sztafetowe, albo dramaturgia konkursu skoku wzwyż, ale zostawię to już dla siebie. Po raz kolejny poczułem, że chciałbym być sportowcem i na fali tych uczuć zapisałem się na maraton. Czy słusznie okaże się za 6 tygodni.