Odbudowa pewności siebie
Po nieudanych startach opisanych w poprzednim wpisie, margines błędu wydawał się już być bardzo niewielki. Kolejny nieudany start mógłby przelać szalę goryczy i skłonić do rzucenia biegania w cholerę. Takie myśli nie tylko krążyły mi po głowie, ale były wręcz wypowiadane na głos, sprawa była więc poważna.
Dlatego też celem na następny start było przede wszystkim odbudowanie pewności siebie. Udowodnienie samemu sobie, że szybkie bieganie dalej jest we mnie, a niepowodzenia wynikają ze sprzężenia negatywnych czynników, z utratą pewności siebie na czele. Zabawne, że jest to czynnik zasadniczo niezależny od czystego treningu, a ma tak duży wpływ na wynik.
Wystartowałem więc w biegu na 5km towarzyszącemu Maratonowi Warszawskiemu, 29 września, 2 tygodnie po nieszczęsnym Kleszczowie. Okoliczności były dobre, bo lekko spadkowa trasa na końcowym etapie wyścigu miała mi pomóc na wypadek kryzysu. Dodatkowo, a może przede wszystkim, w biegu uczestniczył mój nowy biegowy kolega, Filip Babik (pozdrawiam!), który jest w podobnej do mnie formie i, trochę niekoleżeńsko, złożyłem na nim ciężar prowadzenia biegu. Odsunąłem od siebie jakiekolwiek rozgrywki taktyczne, schowałem się za osłoną jego niewielkich pleców i bez specjalnego wysiłku łykałem kolejne kilometry.
Szło gładko, a jedyny problem polegał na niedokładnym oznaczeniu kilometrów przez organizatora. Nigdy nie ufam do końca GPSowi, a tabliczki z kilometrami były porozstawiane na oślep i nie za bardzo miałem świadomość jakim tempem biegniemy. Pierwszy kilometr wydawał się bardzo wolny, korciło mnie żeby zaproponować podkręcenie tempa albo po prostu dać zmianę i podciągnąć szybciej, ale ostatecznie zwyciężył strach przed kolejnym nieudanym wyścigiem. Zwyczajnie zaufałem, że Filip nie odstawi lipy i dobiegnie do mety w przyzwoitym czasie.
Takie podejście do biegu bardzo ułatwiło mi sprawę, kolejne kilometry mijały zupełnie bezstresowo. Był nawet moment na 4. km kiedy wysunąłem się przed Filipa i podkręciłem tempo, by po chwili biec z nim ramię w ramię. Trochę to chyba uśpiło moją czujność, bo zamiast skupić się na ostatecznym ataku to ja kombinowałem jak tu schować się przed porywami wiatru na Wisłostradzie i przegapiłem moment gdy Filip zaczął mi odjeżdżać oraz zabrakło mi determinacji żeby do niego dokleić. Trochę też byłem pogubiony z dystansem, wydawało mi się że do mety jeszcze daleko, a gdy ją zobaczyłem to było już za późno na ataki. Bieg ukończyłem z czasem 15:34, o sekundę lepszym niż majowy Bieg Konstytucji i kilka sekund gorzej od Filipa.
W maju byłem zachwycony takim czasem, ba, napisałem nawet wtedy że jestem silniejszy niż kiedykolwiek. Cóż, takie postawienie sprawy niejako odbiera mi prawo do kręcenia nosem na uzyskany wynik, tym bardziej że, jakby nie patrzeć, poprawiłem swoją uliczną życiówkę.
Oczywiście nie byłbym sobą gdybym nie szukał dziury w całym, a wcale nie trzeba daleko szukać. Przede wszystkim źle się czuję uczestnicząc pasywnie w wyścigu, nawet jeżeli przynosi to wymierne rezultaty. Zgadzam się na taktyczne rozgrywki, ale tylko pod warunkiem, że świadomy jestem swojej siły i sięgam po nią w zależności od potrzeb. Dodatkowo, znowu nie udało mi się dowieźć koncentracji do końca. Wcale nie musiałem dać Filipowi tak łatwo mi odjechać, a na końcówce kompletnie się pogubiłem. Nie pierwszy z resztą raz i na pewno jest to element do jak najszybszej poprawy.
Osiągnąłem jednak swój główny cel, czyli przypomniałem sobie jak to jest szybko biegać i utwierdziłem się w przekonaniu że to dalej we mnie siedzi. Jak się później okazało, miało to ogromny wpływ na Bieg z Radością rozegrany 2 tygodnie później, o którym opowiem w następnym wpisie.