Pacemaker na 16:05
W szalenie galopującym świecie jakoś nie wypada stać w miejscu. Postęp, rozwój, autokreacja, samorealizacja, afirmacja, kolacja, uff… kremacja. Na szczęście znalazłem w sobie siłę, żeby przeciwstawić się owczemu pędowi, zatrzymać się, zadumać. Świat się rozwija, ludzie się doskonalą, a ja zacumowałem w przewidywalnej stabilności.
Dobra, żarty na bok. W minionym półroczu trzykrotnie startowałem w Warszawie na 5km. W mocno obstawionych, szybkich, atestowanych biegach. Trenowałem ciężko, trenowałem dużo, prawie jak Ivan Drago przed walką z Rocky’m. Podobno jestem nawet do niego (Ivana) podobny, tak przynajmniej twierdzą arabskie francuzy z którymi gram w piłkę.
Trzy starty, a każdy zakończony dokładnie w 16:05, precyzyjnie jak metronom. Chyba pora przeczucić się na boks, bo za 16:05 nikt medalu mi nie da. No chyba że pamiątkowy, całkiem ładny z resztą. Ostatni start to zupełnie świeża historia, bieg o puchar Bielan przy okazji biegu Chomiczówki w minioną niedzielę.
Tak, bieg Chomiczówki. Między blokami, po osiedlowych uliczkach. Brzmi groteskowo, a okazuje się, że to wielka impreza biegowa na 2500 biegaczy, z prawie 40-letnią historią i wysokim poziomem sportowym. Moje 16:05 dało mi zaledwie 6. miejsce z bagatela prawie półtoraminutową stratą do zwycięzcy i prawie minutową stratą do podium. Biega się po tej Chomiczówce.
[activity id=2090872661 markers=true]
Żeby była jasność, wcale nie celowałem w te zafajdane 16:05. Po boźonarodzeniowym mikrocyklu, kiedy to biegałem dużo, bo ponad 80km tygodniowo i robiłem moc na podbiegach, czułem się naprawdę w gazie. Do tego końcówka roku, robienie planów na nowy rok i zupełnie niepotrzebne wizualizacje jaki to będę mocny. Do startu przystąpiłem napakowany jak kabanos. W prywatnych rozmowach przebąkiwałem, że mogę nawet “zbliżyć się niebezpiecznie do 15 minut”, w głębi serca uznałem 15:30 za realistyczny scenariusz. Na przyszłość może lepiej używać rozumu zamiast serca, bo nie było racjonalnych powodów żeby liczyć na tak dobry rezultat jeszcze przed startem sezonu. Realne było za to złamanie 16 minut, wystarczyło zacząć spokojnie i trzymać stabilne 3:10min/km. Warunki były dobre, sucho, słonecznie, kilka stopni mrozu. Może minimalnie za zimno, ale i tak lepsze to niż upał. Spokojnie można było złamać te 16 minut.
No ale nie, 16:05, moja zmora, nocny koszmar. No chyba że znacie kogoś kto celuje w taki wynik i potrzebuje zająca. Skuteczność gwarantowana. Niby nie powinienem się tym przejmować, tyle że oficjalnie wciąż nie złamałem 16 minut na atestowanej trasie. Zrobiłem co prawda 15:50 jesienią na trasie ok. 5.2km, więc niby się liczy, ale ja chcę żeby liczyło się bezsprzecznie. Niedawno pojawił się w Polsce ranking [link do rankingu] biegaczy, którzy w 2018 złamali 16 minut na 5km i zgadnijcie kogo w nim brakuje. No właśnie. Mam być naprawdę mocny, a nie prawie prawie.
Cisnę więc dalej. Mój tygodniowy pobyt w Polsce dobiega końca, znów wejdę w rutynę treningową. Jakoś ciężko się biega w tej Polsce. Mróz, śnieg, smog, pijani kierowcy i dzikie pobocza. Wypiździło mnie konkretnie i z radością wrócę na moje podgenewskie ścieżki biegowe. Zrobię formę i w maju widzimy się znowu. Strzeżcie się fizyka, bo fizyk biega!
Zdjęcie Ivana pochodzi ze strony: link.