Powrót na bieżnię (2) – biegi średnie
W dzisiejszym wydaniu historii o powrocie na bieżnię cieszy się moja dusza symetrysty – do opisania mam dwa bliźniacze biegi średnie, z których jeden poszedł mi dobrze a drugi słabo.
Zacznę chronologicznie od biegu na 1 milę, czyli popularnego w krajach anglosaskich dystansu liczącego 1609m. Biegałem go przy okazji Amatorskich Mistrzostw Polski zorganizowanych w Warszawie na stadionie AWF. Impreza reklamowana jako szansa dla ulicznych amatorów, żeby przyjść na bieżnię i poczuć się jak zawodowy lekkoatleta śmigający na tartanie. W moim odczuciu była to raczej karykatura lekkiej atletyki, zdominowana przez biegaczy nieprzygotowanych do biegania na bieżni. Zaczynając od rażących wad postawy, po braki w motoryce i niezdolność albo niechęć do wejścia na wysokie prędkości i wysoki kwas. I tak 20 serii po 30 zawodników. Organizatorzy i spikerzy naprawdę mocno pracowali, żeby utrzymać jako taki poziom emocji i naprawdę chylę przed nimi czoła, że mimo upału i monotonii do końca zachowali profesjonalizm. Nie powiem żeby na trybunach było widać te emocje, ale może to moje osobiste odczucie. Sami biegacze wyglądali jednak na zadowolonych, a chyba o to w tym przede wszystkim chodzi, więc może niepotrzebnie się czepiam. Imprezę podratowała też Kinga, startując w jednej z serii i wnosząc na stadion swoją piękną, sportową sylwetkę i nienaganny krok biegowy.
Najciekawsza dla mnie, ale chyba też dla całej imprezy, była ostatnia seria w której upchnięto najszybszych biegaczy, w tym również mnie. Ostatnia seria miała też zdecydować o tym kto zostanie Amatoskim Mistrzem Polski. Nie w kij dmuchał, było o co walczyć. Do biegu przystępowałem znużony i zmęczony po całym dniu upału i uganiania się za dzieciakami. Chłopaków nie interesuje że ojciec walczy o trofea. Pobudka o 6 i ahoj przygodo, ojciec zapewniaj nam rozrywkę. Startując po godz. 19 byłem więc wykończony i ostatnie czego potrzebowałem to szybkie ściganie na bieżni.
Może z tego wynika koszmarny błąd, który popełniłem na starcie, a mianowicie dałem się przepchnąć na sam koniec stawki co oznaczało cudowną perspektywę przedzierania się po drugim torze przez 30-osobową grupę biegaczy. A może to nie ja popełniłem błąd, a brzydko zachował się biegacz obok mnie, który bez skrupułów pchnął do tyłu sąsiednich biegaczy? Oceńcie sami, moim zdaniem zachował się brzydko i niesportowo.
Błąd na starcie niestety ułożył dla mnie cały bieg. Od początku bardzo mocno ruszyło dwóch biegaczy, za którymi utworzył się szeroki i z każdą chwilą coraz bardziej rozciągnięty peleton. Ja gdzieś z tyłu peletonu, walcząc o przesuwanie się do przodu. Szkoda mi, że nie zabrałem się z prowadzącą dwójką, bo mam wrażenie że wytrzymałbym ich tempo i mógłbym z nimi powalczyć na finiszu. Niestety została mi jedynie walka o trzecią pozycję. Słysząc dzwoneczek oznajmiający ostatnie okrążenie byłem szósty z niewielką stratą do trzeciej pozycji. Cierpliwie dobiegłem do połowy przeciwległej prostej, po czym odpaliłem petardę, atomowy finisz. Bez trudu przesunąłem się na trzecie miejsce do samego końca utrzymując szybkie tempo w obawie przed kontrą ze strony moich rywali. Nawet jeżeli próbowali odpowiedzieć to różnica w prędkości była zbyt znacząca, z każdym krokiem powiększałem swoją przewagę.
Na metę wpadłem z czasem 4:25,54. Ostatecznie dało mi to drugie miejsce wśród amatorów, jako że jeden z prowadzącej dwójki w momencie startu miał ważną licencję zawodniczą. To jest bardzo dobry wynik. Udowadnia, że jestem w czołówce polskich biegaczy amatorów, co z resztą było moim celem gdy brałem się za mocny trening. Niewielkie uczucie niedosytu wynika z popełnionego na starcie błędu, przez co nie mogłem nawet powalczyć ze zwycięzcą. Traktuję to jednak jako wartościową lekcję i w przyszłości będę bardziej uważny na starcie.
Miesiąc później, już jako zawodowy biegacz z licencją PZLA, wystartowałem w mitingu o Różę Kutna na dystansie 1500m. W tym przypadku nikt nawet nie udawał, że emocjonuje się tymi zawodami, nikt nie silił się na robienie oprawy ani zabawianie nielicznych kibiców. Ot, przyjechało trochę zdolnej młodzieży, trochę biegowych świrów, zapłacili 10zł wpisowego i w nagrodę mogli pościgać się na bieżni.
Brak jakiejkolwiek stawki tych zawodów nie nastrajał mnie zbyt bojowo i nie umiałem wejść na odpowiednio wysoki poziom koncentracji. Zacząłem dobrze, mądrze ustawiłem się w czubie stawki z zamiarem pilnowania swojej pozycji i to chyba tyle z pozytywów. Po pierwszym okrążeniu zupełnie się pogubiłem, pozwoliłem odkleić się czołówce i patrzyłem jak odjeżdżają mi coraz dalej. Z każdą chwilą czułem się coraz bardziej zmęczony, a z zewnątrz słyszałem głosy trenerów, że bieg jest bardzo wolny, co dodatkowo mnie demotywowało. Zamiast popracować mentalnie, przyjąć to zmęczenie i dokleić do czołówki, ja patrzyłem na zegarek próbując zweryfikować czy rzeczywiście jest wolno i czy moje zmęczenie jest adekwatne do tempa.
Wreszcie z odrętwienia wyrwał mnie dzwonek, czułem jak zbieram się w sobie żeby podgonić na ostatnim okrążeniu, kiedy popełniłem kolejny karygodny błąd. Jeszcze na łuku dałem się wyprzedzić, przyblokować i w efekcie nawet nie miałem okazji poprawić tempa. Szukałem dla siebie luki, ale byłem kompletnie przyblokowany, aż wreszcie w połowie przeciwległej prostej zwolniłem jeden krok, wyskoczyłem na trzeci tor i stamtąd ruszyłem w pogoń. Byłem wściekły na siebie i ruszyłem mocnym sprintem, co potwierdza, że przespałem ten bieg, skoro miałem tyle siły na końcówce. Zdołałem wyprzedzić jeszcze kilku biegaczy i wpaść na metę na szóstej pozycji z czasem 4:07,51, minimalnie wolniej od mojej życiówki z 2011.
Co łączy te dwa biegi? Dopiero zbierając materiał do tego wpisu przeliczyłem średnie tempo w obu tych startach i wyszło dokładnie tak samo, 2:45/km. Zabawne więc, że moje odczucia są tak skrajnie różne. Faktem jest jednak, że w biegu na jedną milę wyszarpałem trzecie miejsce, pomimo zmęczenia dniem i nieudanego początku. Z kolei w Kutnie byłem wypoczęty, na zawody pojechałem bez dzieci, w nogach miałem dodatkowy miesiąc treningu oraz dobrze rozegrałem początek biegu. Miałem prawo oczekiwać znacznie lepszego rezultatu, a skończyło się rozczarowaniem. To też cenna lekcja dla mnie. Wspomnienie tego biegu powoduje we mnie teraz taką czystą, sportową złość i sięgam po nią ilekroć mi ciężko na treningu i mam ochotę spuścić z tempa.
Powrót na bieżnie stał się więc faktem. Uczucia póki co mam mieszane, wcale nie jestem przekonany czy podoba mi się taka forma rywalizacji. Napędzają mnie duże wyzwania i obawiam się że trudno mi będzie mobilizować się do podrzędnych mitingów lekkoatletycznych z piknikową atmosferą, nawet jeśli będą stały na wyższym poziomie sportowym niż typowy bieg uliczny.
Faktem jest również, że w międzyczasie przeszedłem w bieganiu na zawodowstwo. Mam licencję PZLA, trenuję 7x w tygodniu pod opieką trenera, regularnie chodzę do fizjoterapeuty, a w samych 2019 roku kupiłem 3 pary butów biegowych. Co ważniejsze, w najbliższą niedzielę startuję w lekkoatletycznych mistrzostwach Polski w biegu na 5000m i wcale nie zamierzam tam robić tła dla innych, choć oczywiście to jeszcze nie ten moment żebym miał walczyć o medale. Zobaczymy co z tego wyniknie.
5 thoughts on “Powrót na bieżnię (2) – biegi średnie”
Co do pozycji i ładnego kroku biegowego to wiesz jak jest… Dziś bieganie jest modne. Biega więc masa ludzi większość z nich nigdy nie ćwiczyła techniki, baa nawet pewnie na WF często zapominali spodenek na zmianę;) ale teraz cisna zawody triatlonu i co tam jeszcze, bo przecie fotka na FB musi byc..
Z tym pro naprawdę?? Jeśli tak to mega trzymam kciuki!!
Czasami się nawet zdarza, że pokraczne bieganie potrafi być szybkie 😛 A z tym bieganiem pro to chyba lipa wyjdzie, to jest okrutny sport.
Zwykła walka o dobrą pozycje, nie widzę w tym nic niesportowego.
No spoko, ja przychodzę na bieżnię pobiegać a nie się porozpychać.
Ptaka! 🙂