Wysoko zawieszona poprzeczka
Wpis pierwotnie opublikowany był na nieistniejącym już blogu: stworzonybybiec.blog.pl
W sierpniu miałem skręconą kostkę i na jakieś 2 tygodnie byłem wyłączony z aktywności sportowej. Potem zacząłem trochę biegać, tak o żeby się poruszać. Znalazłem sobie fajną, urozmaiconą trasę. 11 km, dużo pod górkę, dużo z górki, przełaj, zakręty. Ogólnie trudna trasa. Zacząłem tam od tempa 5 min/km, a potem przyspieszałem. 4:35, 4:26, 4:24, 4:20, 4:16. Postanowiłem sobie, że wykręcę na tej czasie czas ze średnim tempem poniżej 4:00. Niby powinno być nie takie trudne, ale ta trasa jest taka, że miejscami, szczególnie w lesie, nie da się biec szybciej niż 4:30. Dużo zakrętów, powalone drzewa, mostki, schodki pod górę. Żeby wykręcić dobry czas, trzeba cisnąć mocno od początku, co też nie jest łatwe, bo trasa zaczyna się około 2km podbiegiem. A potem na zmęczeniu i wysokim tętnie trzymać tempo do końca. Ale cóż, miałem cel i w sierpniu powoli urywałem kolejne sekundy.
Potem, pod koniec sierpnia, pojechaliśmy z Kingą odwiedzić Jara, który już przedstawił się na tym blogu jako lider mięsnej drużyny. Swoją drogą, Jaro dalej je dużo mięsa, ale niedawno zaczął biegać, tak trzymaj! Pojechaliśmy do niego na weekend do Londynu, miasta strasznie zatłoczonego, szybkiego i brudnego. Oprócz nieprzebranego bogactwa pubów i browarów znalazłem w tym mieście niewiele pozytywów. Najgorsze było jedzenie. Co prawda nie jedliśmy już u hindusów w PFC (Perfecktly Fried Chicken), ale naszej diecie wciąż było daleko do zdrowia. No i oczywiście będąc w Londynie nic nie biegałem. Londynowi poświęcę osobny wpis, teraz napiszę tylko że wróciłem stamtąd jakiś taki ciężki i zmęczony.
Zaraz po Londynie zapisałem się na maraton. Od tego momentu czas zaczął płynąć szybko, do biegu zostały 2 miesiące. Pierwszy tydzień września właściwie można uznać za stracony, choć upłynął niezwykle miło, bo na wakacjach na lazurowych wybrzeżu. Niby starałem się tam biegać po plaży, ale tak naprawdę niewiele z tego wyszło. Za to udało mi się naprawdę wypocząć, no i piłem dużo browara, który generalnie słabo pomaga w przygotowaniach…
Jednak po powrocie skupiony jestem już wyłącznie na maratonie. Praktycznie nie piję alkoholu, zacząłem 6 weidera, żeby wzmocnić brzuch, no i dużo biegam. I dochodzę do sedna, czyli do wysoko zawieszonej poprzeczki. Zaraz po powrocie z wakacji wyszedłem na moją trasę z zamiarem przebiegnięcia w średnim tempie 4:20. Chociaż zacząłem dobrze, to biegło mi się bardzo ciężko. Łudziłem się, że to chwilowy kryzys, z czasem okazało się jednak, że jest coraz gorzej. Siódmy kilometr przebiegłem z czasem powyżej 5min/km i chociaż jeszcze próbowałem walczyć, to byłem wykończony i po ósmym kilometrze przebiegniętym jeszcze wolniej, czułem się naprawdę źle. Trasa przebiega wzdłuż rzeki i po prostu wszedłem do rzeki, żeby się schłodzić i odpocząć. Przyniosło ulgę i potem dobiegłem pozostałe 3 km do domu spokojnym truchtem, ale nie nastawiało to zbyt optymistycznie do końcowych przygotowań.
Potem okazało się, że to był raczej wynik kiepskiej dyspozycji dnia, że wcale nie jest ze mną tak źle. Biegałem trochę z Maćkiem i generalnie wytrzymuję jego treningi, choć wygląda na to, że męczę się bardziej od niego. Musicie wiedzieć, że Maciek jest już maratonowym wyjadaczem z życiówką poniżej 3:10, a pojawiły się już głosy, że będzie próbował złamać 3h, choć niczego nie deklarował. I to jest właśnie ta poprzeczka, bo kusi mnie, żeby pobiec maraton ramię w ramię z Maćkiem. Lekko na pewno nie będzie, a w następnym wpisie o tym, dlaczego może być jeszcze trudniej.