2 tygodnie. Jest ogień!
Wpis pierwotnie opublikowany był na nieistniejącym już blogu: stworzonybybiec.blog.pl
Tak naprawdę, to zaczął się ostatni tydzień przygotowań. Bywało różnie z treningami, zdarzały się górki i dołki, a teraz, gdy czasu jest już tak mało, to wreszcie przyszło to na co czekałem – ogień!
Wreszcie mogę powiedzieć, że zagrywka va bank ze zmianą butów i techniki się opłaciła. Mięśnie wzmocniły mi się na tyle, że nie odczuwam już żadnych dolegliwości, a do tego mam uczucię unoszenia się w powietrzu. Stopa na chwilę dotyka podłoża, ciało przelatuje górą, odbicie i lot. Nogi się kręcą, sylwetka jest bez zarzutu, naprawdę mam powody do zadowolenia.
Bardzo obawiałem się poprzedniego tygodnia. Byłem na konferencji w Belgradzie, zależny od publicznego jedzenia, z grafikiem wypełnionym obowiązkami i po długiej, męczącej podróży z Japonii. Kurde, taki lot naprawdę źle robi zmęczonym nogom. Strasznie puchną, bolą, w ogóle się nie regenerują.
I chociaż źle zacząłem pobyt w Belgradzie, bo dałem się skusić urokom tamtejszej ciężkiej, tłustej, mięsnej kuchni, to udało mi się jednak szybko ogarnąć i naprawić błędy. Pierwszy trening w Belgradzie, we wtorek, był co prawda słaby, bo zaplanowałem 3x5km po 4min/km, a udało mi się zrobić zaledwie 1x5km i już czułem się srogo zajechany. Strasznie weszło mi to w łydki i generalnie to był słaby pomysł. Na szczęśnie potem porzuciłem mięso i od razu lepiej się poczułem. Fakt, piękna, letnia właściwie pogoda, zachęcała do biegania.
Następny trening był w czwartek, 11 km w tempie 4:21min/km. Ciągle czułem wtorkowe bieganie i celowo nie cisnąłem zbyt szybko, ot tak, żeby poczuć radość z biegania. Podobnie było w sobotę, zrobiłem 18 km w trudnym do oszacowania tempie (z grubsza ok 4:30), bo kilka razy zdażyło mi się zatrzymać na napicie się wody, albo gdy rzucały się na mnie bezpańskie psy. Najważniejsze jednak było dla mnie czerpanie z tego biegu radości.
Całe przygotwania przyświecał mi plan, żeby złamać 3h w maratonie. Doszło do tego, że co pół kilometra patrzyłem na zegarek, wszystko kalkulowałem, każda sekunda była ważna. Absolutnie nie liczyłem się z sygnałami jakie wysyłało moje ciało, liczyły się dla mnie jedynie cyfry. Ostatnio, gdy zdarzyło mi się trochę poczytać różnych opinii o bieganiu, natrafiłem na jedną. Że stałem się Cyfronem, osobą która biega dla cyfr. Nie patrzę przed siebie, nie patrzę na okolicę, ale patrzę na zegarek i liczę. Sekunda w tę sprawia że jestem usatysfakcjonowany, sekundę w tamtę sprawia że jestem zły. Zupełnie bez sensu. Potem jeszcze natrafiłem na inną opinię, człowieka który zajmuje się sportem, choć nie jest bezpośrednio biegaczem. I może dlatego z łatwością wypunktował grzechy biegaczy, czyli nadambicja, stawianie nierealistycznych celów, ignorowanie stanu własnego organizmu. Istnieje ogromna samopomoc wśród biegaczy, gdzie wymieniają się sposobami na unikanie kontuzji, ale prawda jest banalnie prosta – należy słuchać swojego ciała, nie ignorować bólu, nie klepać ślepo założonych treningów. Potrzebny jest też trener, ktoś to doradzi, opieprzy albo pochwali. Więszkość biegaczy tego nie ma i sami siebie zapędzają w ślepą uliczkę. Tak jest też ze mną.
Dużo o tym myślałem i próbuję znaleźć dla siebie w tym miejsce. Z jednej strony ambicja nakazuje mi cisnąć treningi na granicy wytrzymałości, żeby zdążyć z przygotowaniami. Z drugiej strony zastanawiam się, jakie to ma znaczenie, czy pobiegnę minutę, dwie albo 10 wolniej od tego co sobie założyłem. Niby nie ma żadnego, a jednak dalej ostro cisnę.
Wierzę w powodzenie. Schudłem już około 5kg, przystosowałem się do nowej techniki biegu i dalej się wzmacniam. Dzisiaj pobiegłem 10km w 40 minut i czułem się świetnie. Mój plan na zbliżający się tydzień, to robić szybkie treningi, jak najszybsze, tak żeby trochę się oszukać. Potem jak będę miał biec maraton w tempie 4:16 to mam nadzieję odczuć różnicę, poczuć że to jest komfortowe, wolniejsze tempo i że mam rezerwy. Mam nadzieję, że tak będzie.