Sukces!

Sukces!

Jestem okrutnie zmęczony, ale jestem też przeszczęśliwy, że udało się osiągnąć cel. Cel, który w momencie, gdy był formułowany, wydawał się kompletnie szalony, nieosiągalny. A jednak, udało się!

Dopiero teraz dociera do mnie, że nie byłem wystarczająco dobrze przygotowany, że biegłem na kredyt, który teraz spłacam. Dla zupełnej ścisłości, fizycznie nie byłem do końca przygotowany, bo mentalnie nie mam sobie nic do zarzucenia. Mówi się, że to głowa biega i wczoraj pobiegła rewelacyjnie. No i w sumie fizycznie też nie mogło być najgorzej, skoro nie złamał mnie żaden kryzys i ani na chwilę nie odpuściłem tempa.

Celowo siadam do pisania dopiero teraz, a nie wczoraj, bo chciałem mieć czas, żeby to wszystko sobie w głowie poukładać. Nie mogę jednak za długo czekać z pisaniem, bo widzę jak bardzo mi się zmienia perspektywa, a nie chcę stracić nic z wczorajszych emocji. Problem w tym, że tego jest tak dużo, że nie wiem od czego zacząć.

Zacznę więc chronologicznie, od soboty. Wyjechaliśmy zaraz po śniadaniu, żeby mieć dużo czasu na aklimatyzację. W naszym samochodzie Kinga, Krzysiek i Lars, a w drugim Maciek i Ania. W sobotę praktycznie nic się nie wydarzyło oprócz tego, że odebraliśmy numery i przespacerowaliśmy się po Lucernie. Więcej wydarzyło się w sferze mentalnej, ja znowu poczułem jak to jest pojechać gdzieś na zawody i dzielić swoje uczucia z innymi zawodnikami. Bardzo fajne uczucie. Niby rozmawia się o pierdołach, niby każdy próbuje odreagować, ale tak naprawdę wszyscy skupiają się na starcie i każdy w głowie układa sobie plan. Do znudzenia wałkujemy te same tematy odnośnie treningów, taktyki na bieg, porównujemy buty, odzież, odżywki. Lubię ten stan podwyższonej mobilizacji i oczekiwania na to, żeby w końcu wystartować i uwolnić emocje.

W niedzielę rano niestety mieliśmy trochę stresu, bo linia startu okazała się znacznie dalej niż myśleliśmy i każdemu popsuł się humor mając świadomość, że niepotrzebnie nabijamy nogi chodzeniem. Potem jeszcze mieliśmy problem ze znalezieniem miejsca, gdzie zostawia się torby i wszystko się przez to opóźniło. Nie planowałem robić rozgrzewki, ale nie miałem wyboru, bo 10 minut przed startem byłem jakiś kilometr od linii startu. Udało mi się dotrzeć na miejsce, upewnić się, że wszystko jest ok z moim ubiorem i już był start, już zaczynaliśmy. Niestety zgubiłem w tłumie Maćka i wystartowałem sam, w nadziei, że uda mi się go potem odszukać. Byłem tak naładowany pozytywnym myśleniem, że nic nie mogło mi tego zepsuć.

A jednak, już od początku wszystko było przeciwko mnie. Myślałem, że ustawiłem się wystarczająco z przodu, żeby ruszyć swoim tempem, ale niestety mistrzowie pierwszego kilometra mnie zablokowali i dużo nerwów straciłem szukając dziury w rzece ludzi i próbując wyprzedzać. Naprawdę bałem się, że nie będę mógł przez to trzymać swojego tempa, ale na szczęście taki stan rzeczy trwał jedynie przez 2 kilometry, które i tak przebiegłem w 4:11 i 4:18, czyli dokładnie tak jak powinienem. Może nawet dobrze się stało, że nie było możliwości biec szybciej.

Warto tutaj wtrącić słowo o samej trasie. Zaplanowane były 2 pętle, z dwoma wyróżniającymi się górkami pomiędzy piątym a dziewiątym kilometrem. Poza tym trasa biegła praktycznie cały czas nad jeziorem i w raczej wiejskiej atmosferze, dopiero na ostatnie kilometry wracała do miasta. Na 19. km przebiegaliśmy jeszcze przez halę wystawową i potem nawrót (a za drugim razem meta).

Pierwsze kilometry upływały spokojnie. Nadal biegłem w tłumie, ale już takim, który pozwalał swobodnie wyprzedzać. Rozglądałem się szukając Maćka, ale nigdzie go nie widziałem. Biegłem więc swoje, utrzymując minimalnie szybsze tempo, biegło mi się leciutko, praktycznie bez wysiłku. Potem zaczęły się górki, na które podbiegałem spokojnie, za to na zbiegu szalałem. Puszczałem nogi swobodnie i niosły mnie szybko, bardzo szybko. Aż miło było patrzeć na miny mijanych biegaczy, ale naprawdę łatwiej mi było po prostu cisnąć w dół niż hamować na każdym kroku. Koło 8. km odezwała mi się lewa łydka, trochę nad kostką, ale po zewnętrznej stronie nogi. Trochę mnie to zaniepokoiło, bo nie znałem takiego bólu z treningów, ale starałem się rozluźnić i w efekcie ból szybko minął. Biegłem ładnie technicznie i szybko, aż za szybko. Kilometry po 4:01, 4:04. Wiedziałem, że to za szybko, ale i tak czułem się jakbym truchtał i nie chciałem na siłę zwalniać, bo bałem się, że potem trudno mi będzie znowu się rozhulać.

Około 7. km znalazł mnie Maciek. Bardzo się ucieszyłem, bo bałem się samotnego biegu. Zdążyliśmy wymienić kilka uwag i upewnić się, że wszystko u nas dobrze, kiedy zaczął się podbieg. Maciek chciał go cisnąć stałym tempem, ale ja odpuściłem wiedząć, że dogonię go na zbiegu. Ale gdy wreszcie zacząłem zbiegać, to rozpędziłem się na tyle, że minąłem Maćka i potem już była między nami różnica kilkunastu metrów. Mieliśmy biec razem, ale okazało się, że każdy z nas ma inny pomysł na ten bieg i w efekcie byliśmy razem tylko przez krótką chwilę. Cóż, samotność długodystansowca.

Minąłem 14. km. Maciek był tuż za mną, a pacemakerzy na 3h trochę dalej. Biegło mi się swobodnie, cieszyłem się tym biegiem. Pozdrawiałem publiczność, podziwiałem widoki. Nie czułem żadnych oznak zmęczenia, minimalnie chciało mi się siku, ale poza tym sielanka. Miałem 1/3 maratonu za sobą, udało już mi się zyskać całkiem sporą przewagę nad założonym tempem i wszystko rysowało się w optymistycznych barwach. Trasa zakręciła i wróciliśmy do miasta, za chwilę był 19. km i przebiegaliśmy przez halę expo wypełnioną ludźmi. Niczym gwiazdor wysyłałem ludziom całusy i ich pozdrawiałem, czuem się świetnie.

 

Na półmetku

Przeszło mi wtedy przez myśl, że na treningu nie pobiegłem więcej niż 18 km, że właściwie nie wiem co będzie dalej, a zostało jeszcze drugie tyle. Na 20. km przeszło mi przez myśl, że może jestem już jednak trochę zmęczony, ale wtedy był nawrót i tłumy ludzi, a w gdzieś w tłumie moja Żona, nie chciałem więc o tym myśleć, chciałem prezentować się dobrze i dalej raźnie biec.

W tym miejscu muszę napisać, że ten maraton składał się z dwóch pętli, a każda z nich to zupełnie oddzielna historia. Pierwsza pętla to sielanka, bieg na luzie bez najmniejszych problemów. Z kolei druga pętla już od 22. km zaczęła się słabo, chyba trochę przeraziłem się, że muszę przebiec drugie tyle właściwie nie zwalniając. Otuchy dodawała mi myśl, że po połowie miałem ok. 80 sekund przewagi, mogłem więc każdy kilometr przebiec jakieś 2 sekundy wolniej niż zamierzałem. Zawsze coś.

Pierwszy minikryzys przezwyciężyłem szybko, przez chwilę biegnąć za plecami jakiegoś wysokiego gościa. Potem było lepiej, ale pierwszy podbieg dał mi poważnie w kość. Czułem się coraz gorzej, miałem ochotę zatrzymać się i nie biec już dalej. Zmusiłem się jednak do utrzymania tempa, wydawało mi się, że na 24. km mieli rozdawać żele energetyczne i traktowałem to jako ostatnią nadzieję dla siebie. Żele rozdawali na 25. kilometrze i dobiegnięcie do nich było straszne, bałem się czy w ogóle będą i co jeżeli nie. Śmieszne, nigdy wcześniej nie jadłem żelu energetycznego, a w tamtej chwili pokładałem w nich całą swoją nadzieję. Wciągnąłem żel, pobiegłem jeszcze kawałek i nagle poczułem, że wracają mi siły, że nogi znowu zaczynają się kręcić. Udało się pokonać podbiegi, a tempo znowu wzrosło, było poniżej 4:10. Mimo zmęczenia wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Wiedziałem, że na 32. kilometrze rozdają kolejne żele, celem było dobiec do nich, wciągnąć i jakoś doczłapać się do mety.

Koło 30. km rozsypała mi się zupełnie technika biegu. Całe gadanie o bieganiu naturalnym odeszło w niepamięć, łydki nie miały już siły amortyzować kroków. Upadałem ciężko na pięte i nie chciałem nawet myśleć o konsekwencjach takiego biegania, był to jedyny sposób, żeby pozostać w ruchu. Łydki zostały odciążone, a obciążenia przeniosły się na uda, dosyć świeże jak na ten moment maratonu.

Wciągnąłem drugi żel i zacząłem odliczać. Każde pół kilometra, każdy kilometr. Utrzymywałem dobre tempo, a po każdym kilometrze liczyłem, ile kompensacji daje mi przewaga, którą zrobiłem na pierwszej pętli. Koło 37. km wyszło mi, że mogę biec nawet po około 5min/km i mimo potwornego zmęczenia dało mi to wiarę, że to musi się udać, że już nic mnie nie zatrzyma. Powtórny bieg przez halę expo był już mniej spektakularny, tylko na moment udało mi sie unieść ręcę i pozdrowić ludzi.

Ostatnie 2 km to już bieg wyłącznie siłą woli. Myślałem o pierwszym maratończyku, greku biegnącym z Aten do Maratonu, który padł martwy u celu. Wściekałem się, że tak wiele zostało i jednocześnie zagryzałem zęby, żeby nie odpuścić. Na ostatnim kilometrze wizualizowałem sobie, że biegnę na bieżni, że zostały 2 okrążenia na stadionie, że to śmieszny dystans w porównaniu do maratonu. Potem zakręt, męta i koniec męczarni. Zegarek zatrzymał się z czasem 2:58:46. Udało się, duch zwyciężył nad materią, cel został osiągnięty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *