Derby des Bois w Versoix. Drugie miejsce!
O ileż łatwiej startować w biegach, gdy się solidnie trenuje i ma się zapas mocy. W derbach lasu (fr. derby des bois) startowałem rok temu i zająłem wówczas 3. miejsce. Był to wtedy dla mnie pierwszy prognostyk, że mocniejsze treningi, którym się poddałem na początku 2017 roku, przynoszą efekty. Wciąż pamiętam też cierpienie, jakie mi towarzyszyło w czasie tamtego biegu i walkę o obronę 3. miejsca. Nabiegałem wówczas 31:52.
Derby des Bois to bieg na dystansie ok. 9km w szwajcarskiej miejscowości Versoix, znanej głównie z malowniczo położonego portu nad jeziorem Genewskim. Sam bieg jednak wytyczony został daleko od jeziora, w okolicznym lesie. Trasa przełajowa, sporo zbiegów i podbiegów, szczególnie trudna po deszczu. Jedna mała pętla i 2 duże.
Dzisiaj ten bieg wyglądał trochę inaczej. Jestem w pełnym treningu i przystępowałem do niego na zmęczeniu. Na starcie zobaczyłem ziomka, który biega 31:30 na 10km i wiedziałem, że nie mam szans na zwycięstwo. Ale zawsze można powalczyć o drugie miejsce. Zaraz po starcie ustawiłem się za plecami biegacza będącego na drugiej pozycji i postanowiłem się go trzymać. Początkowo było to trudne, biegł na tyle szybko, że nie mogłem swobodnie się do niego dokleić i ciągle traciłem jakieś 2-3 metry. W końcu jednak trochę osłabł i spokojnie usiadłem mu na plecach. Tam zakończyłem pierwszą, małą pętlę.
Na drugiej, większej pętli dalej biegłem za nim, ale tempo już wyraźnie spadło. Dla mnie było mocno komfortowe, a widziałem, że nikt nas nie goni, postanowiłem więc zostać tam gdzie jestem. Dopiero na sam koniec drugiej pętli tempo zrobiło się już nieznośnie wolne, przesunąłem się więc do przodu.
Możliwe, że ziomek chciał po prostu się zamienić i wieźć się dalej na moich plecach. Nie przeszkadzało mi to, czułem że jest on już metnalnie złamany. Utrzymywałem swoje tempo i nasłuchiwałem jak ciężko oddycha mój towarzysz. Powoli też czułem narastające zmęczenie, ale byłem przekonany, że on jest bardziej zmęczony.
Na ok. 2km przed metą pojawił się długi zbieg, który postanowiłem wykorzystać do oderwania się od niego i zbudowania przewagi. Udało się, ale tylko połowicznie, bo doszedł mnie zaraz na płaskim. Zacząłem się zastanawiać, czy może jednak jest w nim trochę siły, tym bardziej, że pojawiał się a to z lewej, a to z prawej. Ani razu nie podjął jednak ataku, co mnie cieszyło, bo nie byłem w nastroju do jego odpierania.
Na 400m przed metą był jeszcze bardzo stromy podbieg. Bardzo stromy. Poczułem na nim, że 2h przerwy po obiedzie to za mało, brało mnie na rzyga. Na szczęście jakoś sobie z tym poradziłem i odpaliłem sprint – moją najsilniejszą broń. To świetnie uczucie, na sam koniec długiego i jednak męczącego biegu przejść do mocnego sprintu. Zobaczcie sami.
Nawet nie oglądałem się za siebie. Wiedziałem, że ziomek nie da rady z tym wygrać. Na metę wpadłem na drugim miejscu. Jeszcze tylko musiałem utrzymać zawartość żołądka na swoim miejscu i mogłem się cieszyć z kolejnego świetnego rezultatu: 2. miejsce, 30:18. Czas z zeszłego roku poprawiony o 1:34. Nie tylko super czas, ale też pełna kontrola nad wydarzeniami. Bieg po swoje, a nie bieg o życie wspierany wątrobą. Fajne uczucie 🙂