Wielkanoc w Port Grimaud

Wielkanoc w Port Grimaud

Wielkanoc to dla mnie święta drugiej kategorii. Dużo krótsze i nie mają tego klimatu co Boże Narodzenie. Nie wywołują we mnie przeżyć duchowych, a jeżeli już przyjdzie mi na refleksje, to raczej dotyczą one wiosny i natury która budzi się do życia po długiej zimie. Inny wymiar świąt polega na spotkaniach z rodziną. Niestety jest to dla nas mocno utrudnione odkąd mieszkamy za granicą i mamy bobasa. Dlatego już drugi rok z rzędu postanowiliśmy wyjechać z domu, żeby w jakiś sposób wyróżnić ten przedłużony weekend od wszystkich pozostałych. Spragnieni ciepła i słońca zdecydowaliśmy się na Lazurowe Wybrzeże, a konkretnie Port Grimaud. To 5h jazdy samochodem od nas, czyli maksymalny dystans na jaki jesteśmy gotowi wybrać się z bobasem.

W drodze nad morze zatrzymaliśmy się w Château de Passières – zameczku z XIV w., który aktualnie pełni rolę hotelu i restauracji. Super sprawa, kosztuje tylko niewiele drożej niż sieciowe hotele, a oferuje bardzo ciekawy klimat. Kamienne mury i posadzki, małe okienka, obrazy i bibeloty. Dostosowany do potrzeb zachodniego turysty, bo z grzejnikami, oświetleniem, gniazdkami elektrycznymi i WiFi. Śniadanie w sali jadalnej, gdzie w wielkim kominku palił się żywy ogień, niczym niezabezpieczony. Nawet pomimo ognia i grzejników w środku było raczej zimno i to chyba była codzienność ludzi mieszkających tam setki lat temu. Fajne doświadczenie, a po śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę.

Zamiast autostradą postanowiliśmy pojechać Drogą Napoleona. Choć teoretycznie krótsza, to prowadziła przez górzysty teren i miała zająć ok. 20min dłużej, ale też dać nadzieję na fajne widoczki. Przejeżdżaliśmy przez typowo fancuskie wsie i miasteczka, raczej zapomniane przez świat. Inna Francja jest w Paryżu, a inna w górach z dala od cywilizacji. Krajobraz zmieniał się szybko. Strzeliste góry łagodniały, a zielone lasy i pastwiska zamieniały się w rude gleby. Mocno zmęczeni dotarliśmy w końcu na miejsce – kamping w Port Grimaud, tuż nad morzem.

Kamping absolutnie fenomenalny, urządzony w stylu tropikalnej wyspy: palmy, niskie domki kryte trzciną itp. My trochę bardziej budżetowo w zwykłym domku kampingowym, ale fajnie wyposażonym, na nic nie można było narzekać. Udało nam się jeszcze wyskoczyć na chwilę na plażę oraz odrobiłem zaległy czwartkowy trening, gdy Kinga lulała Julaka do spania.

 

[activity id=1481707031 markers=true]

Rano kawka na plaży i zwiedzanie portu. Położony w głębi zatoki Saint Tropez, świetnie wykorzystał naturalnie poszarpaną linię brzegową i dokładnie ją zabudował malowniczymi domkami w pastelowych kolorach. Mieszkańcy, zamiast przydomowego ogródka, mają bezpośredni dostęp do morza oraz przycumowane łódki zamiast samochodów na podjeździe. Po kanałach jeżdżą też tramwaje wodne, które oprócz rozrywki dla turystów służą szybkiemu przemieszczaniu się mieszkańców. Wsiedliśmy na pokład takiego tramwaju, dzięki czemu w 20 minut odwiedziliśmy wszystkie zakamarki portu, co na nogach wymagałoby kilku godzin łażenia. Mieliśmy też szczęście do pogody, było ciepło i słonecznie, ale widzieliśmy jak silny wiatr gna ciężkie deszczowe chmury w naszym kierunku.

Zdążyliśmy jeszcze zjeść w porcie obiad i już trzeba było wracać, żeby uniknąć deszczu. Udało się idealnie, pierwsze krople spadły na nas, gdy wchodziliśmy do domku. Kinga położyła Julka do spania, a ja skorzystałem z chwili i wymknąłem się na trening. W planie miałem 6x1km po 3:05-3:10 min/km na przerwie 3min w truchcie. Z braku alternatywy biegałem to na długiej, prostej ścieżce rowerowej, zawracając po każdym kilometrze. Wciąż wiał silny wiatr, w twarz na nieparzystych kilometrach i w plecy na parzystych. Widać to po czasach: 3:07, 3:06, 3:08, 3:03, 3:10, 3:05. Trening zrobiony, dzień zaliczony.

[activity id=1481707234 markers=true]

Wieczorem baraszkowaliśmy jeszcze na plaży, ale ostatecznie przegnał na stamtąd porywisty wiatr. W nocy wiało tak, że bałem się o nasz domek. Rano wcale nie było lepiej i postanowiliśy uciec do oceanarium Marineland w Antibes. Mają tam orki, delfiny, foki i dużo innych fajnych zwierząt. Zwierzęta są wytresowane, te sprytniejsze jak orki, delfiny i foki robią salta, a te mniej sprytne, jak lwy morskie, tylko bansują do muzyki i klaszczą. Wszystko wygląda pięknie i robi niesamowite wrażenie. Niestety kiedyś gdzieś wyczytałem, że codzienność zwierząt w takich parkach jest niekoniecznie sielankowa. Z perspektywy turysty wszystko wygląda dobrze i nie wydaje się, żeby zwierzętom działa się krzywda. Przeciwnie, treserzy odnoszą się do zwierząt z szacunkiem i po przyjacielsku i te uczucia wyglądają na odwzajemnione. Oczywiście może to być tylko fasada i możliwe że kryje się za nią cierpienie zwierząt. Możliwe jest też, że to tylko histeria lewaków i wcale nie jest tym zwierzętom gorzej niż jakimkolwiek innym stworzeniom. Faktem za to jest, że bawiliśmy się przednie, a Kinga zrobiła kilka naprawdę super zdjęć. Julek trochę ambiwalentny, potrafił ekscytować się gołębiem u sufitu podczas gdy orki robiły synchroniczne salta. Dobrze, że umie się cieszyć z małych rzeczy 🙂

Ambiwalentny Julek

Wieczorem wyrwałem się jeszcze na 75min bieg spokojny – akurat starczyło, żeby dobiec do Saint Tropez, przybić piątkę z portem i wrócić. Biegło mi się bardzo luźno i tempo było bardzo szybkie, 4:30. Może wiatr wiejący w plecy trochę mi pomagał, a może to zapach morza i ładne widoki. Po 10km już czułem, że mam mocno nabite uda, ale nie zwalniałem i cisnąłem z powrotem. Po wszystkim wpakowałem się jeszcze do morza, gdzie zimna woda skutecznie rozluźniła zmęczone i spięte treningami mięśnie. Udało się zrealizować wszystkie jednostki treningowe przypadające na ten wyjazd.

[activity id=1484185762 markers=true]

Cały poniedziałek spędziliśmy w podróży. Wyjechaliśmy o 12 i w domu zameldowaliśmy się o 20. Totalnie wykończeni. Na początku weekendu było w nas przyjemne uczucie, że udało nam się wyrwać z domu i zorganizować podróż. Z dzieckiem strefa komfortu nabiera silniejszego znaczenia, a opuszczenie jej jest niesamowicie trudne. Wciąż jest w nas potrzeba zwiedzania nowych miejsc i picia kawki na plaży, ale towarzyszy temu wysiłek, który czasami jest dla nas zbyt duży. Nie musieliśmy wcale jechać do oceanarium i bez tego mieliśmy ciągłą orkę. Osłodzoną wspomnieniami, fajnymi zdjęciami i przyjemnymi chwilami, ale pomiędzy była orka. Cały tydzień dochodzimy do siebie i ciekawe jest, że z czasem udaje się odpocząć i wspomnienie o trudach podróży się zaciera, a wzacniają się pozytywne wspomniania. Może dzięki temu wkrótce uda nam się wyruszyć w kolejną podróż 🙂

Pożegnalne selfie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *