Jak nie idzie to nie idzie
Nie idzie i już. Nie idzie trening, nie idą zawody, nie idzie pisanie bloga.
Dołek zaczął się u mnie chwilę po biegu Urysnowa w czerwcu. Rozczarowujący wynik, ale przede wszystkim przeciążenie i osłabienie organizmu zrobiły swoje. Po jakimś tygodniu zacząłem widzieć światełko w tunelu, miało być już tylko lepiej. Udało mi się wtedy nawet zaplanować start w Polsce na koniec lipca na 5km. Podrażniona duma mocno uwierała, cieszyłem się więc na możliwość rehabilitacji i mocny trening, który miał mi ją umożliwić.
Na sam koniec czerwca przydarzył mi się jednak paskudny wypadek rowerowy. Wracałem z pubu i wpadłem do głebokiego wykopu z okazji robót drogowych. Droga była nieoświetlona, moje światełko bardzo słabe, jechałem jak zwykle szybko, trochę byłem rozkojarzony i o, kraksa. Przednie koło wpadło do dziury, a ja twarzą uderzyłem w asfalt. Morze krwi, twarz rozbita, jeden złamany ząb. Najgorsze, że w ogóle nie widziałem tej dziury, nie miałem szansy zareagować. Noc spędziłem w szpitalu gdzie zszyli mi twarz i zabezpieczyli zęby przed wypadnięciem oraz dali zwolnienie na tydzień.
To był i tak niski wymiar kary biorąc pod uwagę okoliczności wypadku. Mogło się skończyć dużo, dużo gorzej. Na szczęście rower nie ucierpiał, a twarz udało się wyklepać. Ciekawe jest, że nie odniosłem żadnych obrażeń na poziomie mięśniowo-szkieletowym, a w bieganiu przeszkadzały mi właściwie tylko zmiażdżone usta, które utrudniały oddychanie, oraz osłabienie organizmu w związku z przyjmowaniem antybiotyku. Na pierwsze lekkie bieganie wyszedłem już czwartego dnia po wypadku, choć usta wciąż były niezagojone i oddychałem wyłącznie przez nos. To swoją drogą fajnie reguluje tempo biegu, przy tempie szybszym niż 4:50 już czułem jak zaczyna brakować mi powietrza i zawęża mi się pole widzenia. Goiłem się jednak szybko i już tydzień po wypadku bawiłem się na weselu, a zaraz po nim wróciłem do normalnego treningu.
Do treningu wróciłem z radością i siłą do biegania. Tuż po weselu spędziliśmy tydzień na mazurach, gdzie oprócz treningów grałem codziennie w siatkówkę plażową i szybko przeładowałem się obciążeniami. Kilka treningów mi też nie wyszło: przez oberwanie chmury albo przez złe buty albo ogólnie przez upały. 28 lipca stanąłem na starcie biegu Powstania Warszawskiego na 5km, świadomy niepowodzeń w treningu, ale wciąż z bojowym nastawieniem i ochotą na poprawę wyniku z biegu Urysnowa.
Tyle że ten start też nie wyszedł. Ukończyłem go z czasem 16:05, o sekundę gorszym niż w biegu Ursynowa. Ciekawe, że przy zupełnie innej taktyce wykręciłem praktycznie taki sam czas. Zacząłem spokojnie, z tempem >3:10 min/km, z zamiarem przyspieszenia w drugiej części dystansu. Wyszła lipa, wydawało mi się że przyspieszam, ale zegarek miał inne zdanie na ten temat. Dopiero na ostatnim km udało mi się trochę bujnąć, zrobiłem go w ok. 3:05 i to chyba jedyne pocieszenie. Fakt, było gorąco, a ja biegłem samotnie. Tego najbardziej mi szkoda, bo prowadząca grupa ukończyła z czasem >15:35, raczej w moim zasięgu lub bardzo blisko.
[activity id=1734280669 markers=true]
Niepowodzenia startowe, niepowodzenia treningowe, przemęczenia, przeciążenia, boleśności i wypadki losowe działają niezbyt motywująco do dalszego treningu. Trener twierdzi, że przyduszają mnie aktywności pozabiegowe i nie sposób się z tym nie zgodzić. Tyle że ich zaniechanie stawia pod znakiem zapytania sens samego treningu. Nigdy nie musiałem z niczego rezygnować, w wolnym czasie robiłem to co sprawia mi przyjemność: bieganie, piłka nożna, imprezy. Gdybym chociaż robił wyniki na miarę oczekiwań i wykonanej pracy, wówczas łatwiej byłoby o różne wyrzeczenia.
Tak naprawdę sezon się dla mnie zaraz skończy. W sierpniu zrobię już tylko kilka mocnych treningów. Na wrzesień planuję 3 starty, z czego najważniejszy 22 września na 5km. To może być moja ostatnia szansa na zrobienie wyniku. W październiku rodzi nam się drugie dziecko i kto wie co będzie dalej z bieganiem. Sytuacja rozwiąże się więc sama, pytanie tylko czy na koniec moje będzie na wierzchu.
Tę smutną nieco historię kończę pozytywami płynącymi z ostatnich treningów. W sobotę zrobiłem 6x1km po 3:05 min/km na przerwie 3min. Lekko, bez walki, z pełną kontrolą wydarzeń. Cieszyłem się tym, ale nieprzesadnie, bo kilometrowe interwały zawsze były moją mocną stroną. Dużo bardziej bałem się środowego treningu: 6km po 3:20 min/km +4x200m po 30-32s. W zasadzie byłem przekonany, że nie dam rady go wykonać albo że będę musiał walczyć jak o życie. Nawet na rozgrzewce ledwo człapałem. Trening wszedł jednak lekko, do 4. km prawie bezboleśnie, a dalej w kontrolowanym cierpieniu. A to wszystko na lekko przełajowej trasie, żwirowo-gruntowej i pagórkowatej. Nie ukrywam, jest to pocieszające, nawet na bloga chce się jakoś bardziej pisać.
Niech to więc będzie dobry prognostyk na finałową część sezonu, a smutna historia wciąż może zakończyć się banalnym happy endem.