Silniejszy niż kiedykolwiek
Słodka jest dla mnie świadomość, że biegowo jestem obecnie silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, a przecież różne formy biegania przewijają się uparcie przez przynajmniej połowę lat mojego życia. Couchowa gównomowa wyróżnia motywację zewnętrzną i wewnętrzną, wskazując że choć zewnętrzna jest łatwiej osiągalna, to dopiero silna motywacja wewnętrzna jest prawdziwie wydajnym paliwem do działania. Podobnie rzecz ma się dla mnie z owocami mojej pracy. Wysokie miejsce w wyścigu, podium i odbierane wyrazy uznania są oczywiście bardzo przyjemne, ale najsilniej działa na mnie uczucie zaspokojonej ambicji. Świadomość, że moja ciężka, właściwie niepotrzebna praca treningowa tworzy lepszą, silniejszą wersję mnie. Cieszę się tym, rozsmakowuję, sięgam po ten owoc kiedy mam na niego ochotę, a nie kiedy świat raczy na mnie spojrzeć.
Oczywiście nic nie dzieje się w próżni, a ten wpis jest bezpośrednią konsekwencją drugiego miejsca w Biegu Konstytucji w Warszawie. Teoretycznie mógłbym studzić mój entuzjazm, bo bieg choć prestiżowy, to tego dnia nie był specjalnie mocno obsadzony. Ukończony przeze mnie z czasem 15:35, co jest zarazem moją nową atestowaną życiówką, równie dobrze mógłby zakończyć się miejscem w drugiej dziesiątce, gdyby wszyscy okoliczni ambitni amatorzy zechcieli stawić się na starcie. Liczy się jednak tu i teraz. Co więcej wszystko wskazuje, że czas gra na niekorzyść moich potencjalnych rywali. Rok temu oglądałem ich plecy z pewnej odległości, dzisiaj jestem już wśród nich.
Cieszy mnie moja dyspozycja podczas tego wyścigu. Mimo szarpniętego początku prowadzącej grupy, wcale nie czułem że wykładam wszystko na stół, żeby utrzymać się w stawce. Przeciwnie, kontrolowałem tempo, trzymałem zapas i biegłem możliwie ekonomicznie, chowając się przed wiatrem za plecami grupy. Pierwsze dwa kilometry minęły więc spokojnie, w grupie zajmującej czwarte miejsce, trzymając dystans do trzeciego i drugiego biegacza. Pierwszy niestety od startu pokazał, że rywalizuje w innej lidze, ruszając tempem nieosiągalnym dla nikogo poza nim. Szacunek dla niego i zastrzyk pokory dla mnie. Ciężka praca do wykonania, żeby rywalizować z takimi harpaganami.
Po około dwóch kilometrach zaczął się kulminacyjny punkt wyścigu, kilkusetmetrowy podbieg koło Agrykoli. Autor trasy powiedział sprawdzam, a biegacze jeden po drugim pokazywali kto gra asami a kto blotkami. Tuż przed podbiegiem świadomie urwałem się grupie i zdążyłem jeszcze dokleić do trzeciego biegacza. Ten chyba wyczuł moją obecność, bo ruszył pod górę mocno, prawie nie wytracając tempa. Ja zaś biegłem spokojnie, puściłem go przodem i trzymałem tempo które choć wymagające, to nie miało prawa mnie skasować. W efekcie, na szczycie wzniesienia miałem już do niego nawet kilka metrów straty. W pełni świadomie zaatakowałem gdy tylko się wypłaszczyło, a mój rywal wciąż odczuwał trudy podbiegu. Nie miał z czego odpowiedzieć i z łatwością zostawiłem go w tyle, obierając na cel biegacza na drugiej pozycji. Byłem zaskoczony, że po trzech kilometrach biegu wciąż czułem się świeżo, biegłem lekko, luźno, a przede wszystkim szybko. Strata do rywala malała w oczach i pod koniec czwartego kilometra miałem go już na wyciągnięcie ręki.
Na atak zdecydowałem się tuż przed wejściem w ostatni kilometr, gdy zaczął się dosyć stromy zbieg w kierunku mety. Uznałem, że lepiej załatwić sprawę od razu, tym bardziej że zbiegi bywają zdradliwe i pozwalają trzymać prędkość nawet przy dużym zmęczeniu. Z resztą zawsze byłem mocny na zbiegach, wydłużyłem więc maksymalnie krok, śmignąłem obok mojego ostatniego rywala i sukcesywnie zacząłem budować przewagę. Znalazłem się przy tym w trochę głupim położeniu, bo nie wiedziałem czy mam cisnąć na maksa do mety, czy jednak biec zachowawczo pilnując przewagi i zostawiając siły na sprinterski finisz. Postawiłem jednak na bieg zbliżony do maksymalnego, zostawiając tylko minimalną rezerwę na końcowe metry. Wreszcie poczułem zmęczenie właściwe dla 5-kilometrowego wyścigu, ale kontrolowałem sytuację i wiedziałem że zdobycie drugiego miejsca nie jest zagrożone. Na ostatniej prostej zakończyłem pracę taktyczną i ruszyłem sprintem do mety. 15:35, nowa życiówka, drugie miejsce w prestiżowym wyścigu. Piękne.
[activity id=2338379063 markers=true]
Przed biegiem wcale nie czułem się tak mocny. Przeciwnie, miałem w sobie mnóstwo obaw. Kwiecień był pierwszym od dawna miesiącem kiedy nie udało mi się w pełni zrealizować treningu i z planu wypadło mi kilka jednostek. Wszystko przez życiowe zawirowania: kończenie projektu w CERN, doglądanie remontu mieszkania w Polsce i wreszcie przeprowadzka. Chyba nigdy w życiu nie byłem tak przytłoczony nadmiarem obowiązków i związanym z nimi stresem. Nawet udział w wyścigu był operacją niełatwą logistycznie, biorąc pod uwagę że do Warszawy musieliśmy wziąć dzieci i zapewnić im opiekę, tym bardziej że Żona również biegła. Wszystko to sprawiło, że chciałem zaliczyć ten bieg przy minimalnym zaangażowaniu emocjonalnym i jak najszybciej wrócić do życiowych obowiązków.
Zastanawiam się czy takie podejście nie było przypadkiem korzystne dla końcowego wyniku. Analizując moje biegi na przestrzeni ostatniego półtora roku widzę, że idzie mi tym lepiej, im niższe są moje oczekiwania. To cenne spostrzeżenie i muszę nauczyć się świadomego zdejmowania z siebie presji. Powinno to być o tyle łatwiejsze, że osiągnięty wynik daje mi spokój, poczucie że to co robię jest dobre i że jestem już bardzo blisko miejsca w którym chciałem być. Mogę więc spokojnie trenować bez wątpliwości czy to co robię ma sens. To duży komfort i jestem bardzo ciekawy gdzie mnie to zaprowadzi. Na pewno nie mam zamiaru odpuszczać.
One thought on “Silniejszy niż kiedykolwiek”