Życióweczka: 5km
To już kolejny mój sezon rozegrany w stylu tandetnej komedii romantycznej. Z początku akcja rozkręca się szybko, szybkie sukcesy, dużo uśmiechu. Gdzieś w połowie roku wszystko zaczyna się sypać, nędza i rozpacz, aż w finałowych scenach dochodzi do bohaterskiego uratowania sytuacji. Niby nic na to nie wskazywało, a jednak każdy się tego spodziewał. Tylko po co ta drama?
Ale do sedna. Docelowym startem sezonu okazał się Bieg z Radością na dystansie 5km rozegrany 13 października w podwarszawskiej Radości. Warunki na wykręcenie życiówki były dobre. Szybka trasa, sprzyjająca pogoda i biegacze na podobnym do mnie poziomie, w szczególności znany już czytelnikom Filip Babik (pozdrawiam!). Nie dość że udało mi się odbudować pewność siebie, to na trasę wyruszyłem z całkiem nowym zestawem sztuczek motywacyjnych.
Tak się przypadkowo złożyło, że dzień wcześniej Eliud Kipchoge przebiegł maraton poniżej 2h, a ja akurat śledziłem transmisję spacerując z synem w wózeczku. O ile jego bieg był zasadniczo nudny, to komentarz już wyśmienity, a ja szczególnie zapamiętałem dwie sztuczki sprzedane przez panią komentator. Pierwsza, z jej własnego doświadczenia, polega na biegu ramię w ramię z rywalem (a nie za jego plecami) gdy tylko robi się trudno. Druga, dotyczyła uśmiechu Eliuda, który podobno pojawia się ilekroć jest mu ciężko. Obie techniki postanowiłem wypróbować na sobie podczas nadchodzącego biegu.
Bieg ułożył się idealnie pod życiówkę. Na czele wyścigu ustawiłem się razem z Filipem i Michałem Misiewiczem, który na papierze był z nas najsilniejszy. Szybko okazało się, że odjeżdżamy reszcie i że to między nami rozegra się walka o miejsca na podium. Chłopaki zaczęli mocno i to oni nadawali tempo, a ja wciąż nie do końca pewny swojej siły, trzymałem się za ich plecami. Wciąż tkwiła we mnie niepewność czy jestem w stanie z nimi rywalizować na równych prawach.
Po pierwszą ze sztuczek musiałem sięgnąć już po ok 2km wyścigu, gdy zacząłem tracić do chłopaków kilka metrów. Zebrałem się w sobie i dołączyłem do nich, od tego momentu biegliśmy ramię w ramię. Paradoksalnie biegło się wtedy o wiele łatwiej niż kryjąc się za ich plecami. Pierwsza z przygotowanych sztuczek okazała się skuteczna, ale i tak ten trzeci kilometr był dla mnie najtrudniejszy i na całej jego długości musiałem nieustannie zagrzewać się wewnętrznie do walki. Krok za krokiem, sekunda za sekundą walczyłem przeciwko chęci spuszczenia z tempa. Szybko sięgnąłem też po drugą ze sztuczek i zacząłem się uśmiechać jak głupi, co, o dziwo!, przyniosło fantastyczny skutek. Uśmiech zacierał we mnie uczucie zmęczenia i pozwalał przezwyciężyć kryzys. Niesamowite jak plastyczny jest ludzki umysł, jak podatny jest na sugestie.
Przełamanie tego kryzysu okazało się dla mnie kluczowe. Nagle na czwartym km zaczęło mi się biec żwawo, luźno, czułem w sobie ogromny przypływ sił. Słuchałem oddechów moich rywali i wyczuwałem ich zmęczenie, podczas gdy ja czułem się naprawdę świeżo. Delikatnie przyspieszyłem, wysunąłem się na czoło, ale oni natychmiast skontrowali i podjęli moje tempo. Nadawałem tempo grupy, ale nie odważyłem się bardziej przyspieszyć, bałem się że zabraknie mi sił na końcówce. Może to był błąd, może to był moment kiedy powinienem ich złamać i rozstrzygnąć losy rywalizacji. Faktem jest za to, że to był pierwszy moment kiedy zacząłem w ogóle dopuszczać do siebie możliwość zwycięstwa, chyba trochę niepotrzebnie.
Po chwili zaczął się ostatni km, a ja zaobserwowałem przypływ sił u moich kolegów. Przed nami był jeszcze jeden zakręt, a potem długa 500m prosta do mety. Na zakręcie sprawy wymknęły się trochę spod kontroli. Michał już przed zakrętem zaczął przesuwać się do wewnętrznej wchodząc w mój tor biegu. Z pewnością oznaczałoby to pogubienie przeze mnie rytmu kroków, a w konsekwencji utratę tempa. Momentalnie przyspieszyłem żeby tego uniknąć, wszedłem w zakręt jako pierwszy i jako pierwszy ruszyłem w ostatnią prostą. Wcale nie miałem zamiaru jeszcze atakować mety. Chciałem jedynie zająć dobrą pozycję, ale podejrzewam, że chłopaki uznali to za mój wydłużony finisz, bo po chwili zobaczyłem ich jak mijają mnie sprintem. Najpierw Michał, a po chwili Filip, który minął nas obu. Zdążyli zbudować kilkumetrową przewagę zanim ja zareagowałem i ruszyłem za nimi w pogoń.
Brakowało mi sił na morderczy sprint, ale i tak przyspieszyłem najmocniej jak umiałem. Wystarczyło na wyprzedzenie Michała, ale Filip niestety uciekał jakby goniły go demony. Uda paliły mnie ogniem, a nogi uginały się pode mną, ale walczyłem z całych sił żeby dojechać do mety. Filip później powiedział mi, że miał tak samo, szkoda więc że dałem mu zbudować taką przewagę na wyjściu z zakrętu. Na metę wpadłem z kilkumetrową stratą na miękkich ze zmęczenia nogach, z nową życiówką na 5km: 15:19. Zupełnie przyzwoity czas.
Podobał mi się ten bieg. Podobała mi się moja walka, umiejętność przezwyciężenia kryzysów i przejęcia inicjatywy. Zabrakło odrobinę odwagi, odrobinę więcej wiary w swoje możliwości. Zabrakło też chłodnej głowy na ostatnim odcinku wyścigu, zaplanowania ataku który mógłby dać mi zwycięstwo. To już są naprawdę detale, ale niewykluczone, że zdecydowały o kolejności na podium. Na pewno wyszedłem z tego wyścigu o wiele mądrzejszy i z jeszcze większym przekonaniem o własnej sile. Pozostał minimalny niedosyt, ale naprawdę minimalny.
Bardzo mnie za to cieszyła przyjacielska atmosfera na mecie. Choć w teorii ze sobą rywalizowaliśmy, to tak naprawdę pomogliśmy sobie wzajemnie w osiągnięciu dobrego wyniku. Miejsce na mecie miało tu już drugorzędne znaczenie. Myślę, że razem jesteśmy w stanie jeszcze wiele zdziałać.
Bieg z Radością zamknął więc moje tegoroczne zmagania z dystansem 5km. Przede mną pozostał już tylko start na 10km w Biegu Niepodległości, ale o tym już w następnym wpisie!