Życióweczka: 10km
Sezon zamknąłem Biegiem Niepodległości w Warszawie na 10km. Nie trenuję pod ten dystans, więc moje oczekiwania też nie były specjalnie wygórowane. Czułem się za to silny, czułem że życióweczka pęknie (zeszłoroczna to 32:49), pozostawało tylko dopełnić formalności. Tak naprawdę konkretny wynik miał dla mnie drugorzędne znaczenie, ja przede wszystkim chciałem dać z siebie wszystko i niczego nie żałować. Dla skupienia uwagi podjąłem się jednak próby złamania 32 minut.
32 minuty oznacza bieg tempem 3:12 min/km. Obecnie, przy wyścigu na 5km jest to tempo wręcz dziecinnie komfortowe. Przecież już kilka miesięcy temu robiłem na treningu 6km po 3:14 min/km, w pełni kontrolując sytuację i dokładając jeszcze na koniec 3x400m po 64s. Trener studził jednak mój entuzjazm. Jego zdaniem 32 minuty były oczywiście w zasięgu, ale musiałbym je wyszarpać i do tego liczyć jeszcze na sprzyjające okoliczności. Doradzał podłączenie się do grupy biegnącej na podobny czas i trzymanie jej bez względu na wszystko.
Grupy owszem, były: jedna na 31:00, druga na 32:30. Wśród blisko 20 tys. biegaczy nie znalazł się nikt kto chciałby, tak jak ja, pobiec 32:00. Cóż, samotność długodystansowca. Byłem jednak tak zmotywowany, tak napakowany pewnością siebie, że bez cienia wątpliwości podjąłem się samotnej walki. Przez chwilę kusiło mnie nawet podciągnięcie do grupy na 31:00, ale niechybnie skończyłoby się to nagłą śmiercią zaraz za półmetkiem wyścigu. Postanowiłem zostać na swoim miejscu.
Biegłem więc przed siebie, samotnie opierając się podmuchom wiatru i regularnie kontrolując tempo biegu. Półmetek osiągnąłem z czasem 16:11, zaledwie sekundę gorzej niż planowałem. Dobrze! Czułem się dobrze, rosła we mnie wiara w powodzenie. Niestety, zbytnio mnie to rozluźniło, straciłem czujność i w efekcie nie udało mi się zapanować nad chwilowym kryzysem który przyszedł zaraz za nawrotką. Na następnych dwóch kilometrach straciłem jakieś 10-15s. Szkoda, że nie miałem w tamtym momencie obok siebie nikogo kto pomógłby mi przezwyciężyć kryzys.
Z czasem czułem coraz większe zmęczenie, oddech stawał się coraz bardziej rwany, a ja zdawałem sobie sprawę, że złamanie 32min jest już praktycznie nierealne. Mimo wszystko zebrałem się jeszcze w sobie i podkręciłem tempo biegu. To był ostatni wyścig sezonu, trzeba iść w trupa. Słyszałem też zbliżający się pościg z grupy na 32:30, ale nie oglądałem się za siebie. Tego dnia nie zamierzałem dać się komukolwiek wyprzedzić.
Atak na mnie rozpoczął się na ok. 1km przed metą. Choć okrutnie zmęczony, to cieszyłem się że wreszcie to ktoś inny nadaje tempo, a ja jedynie do niego równam. Wytrzymałem ten atak, a po kilkuset metrach skontrowałem i jeszcze przyspieszyłem, zostawiając mojego rywala za plecami. Charczałem jak padająca klacz i zdawało mi się, że oddech wcale nie przynosi tlenu. Zakręciło mi się w głowie, przez chwilę pomyślałem że zemdleję. Przyjąłbym to nawet z ulgą jako kres wysiłku, bo zwolnić nie miałem zamiaru. Na jakieś 200m przed metą jeszcze pomyślałem, że tyle to można spokojnie pobiec na beztlenie i jeszcze przyspieszyłem ostatecznie odpierając atak grupy pościgowej. Na metę wpadłem z czasem 32:22, moją nową życiówką na 10km.
Ostatni kilometr zrobiłem poniżej 3min, zgodnie z przyjętą przed wyścigiem taktyką. 8 na 10 przebiegniętych kilometrów zrobiłem z grubsza zgodnie z planem, a złamanie 32min uciekło mi podczas dwóch kilometrów zaraz za nawrotem. Cóż, trzeba być czujnym, nie można sobie pozwolić nawet na chwilę dekoncentracji.
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie byłem tam zmęczony po biegu. W tym sezonie zdarzały mi się biegi po których pozostawał niedosyt, wrażenie że nie dałem z siebie wszystkiego. Umiejętność otwierania się na ból jest niezbędna do pokonywania kolejnych barier i cieszę się, że tym razem mi się to udało. Sezon zamykam z fajnymi wynikami i z poczuciem dobrze wykonanej pracy.