Ambitny amator
W środowisku biegowym popularny jest dylemat gdzie stoi granica pomiędzy biegaczami zawodowymi a amatorami, szczególnie tymi ambitnymi. Ja spierać się nie zamierzam, bo sprawa jest dla mnie oczywista: zawodowcy są właśnie we Włocławku i startują na Mistrzostwach Polski. Amatorzy, tacy jak ja, idą w tym czasie na trening do lasu (15′ easy + 8km 3:30/km + 10′ easy), a wieczorem idą na browar ze znajomymi, miło spędzają czas i żalą się że bieganie nie ma sensu i, tak jak przy każdym poprzednim browarze, dochodzą do wniosku że pora z tym skończyć.
Skończyć z bieganiem wcale nie jest tak łatwo. Najbliżej tego było mi pod koniec lutego, akurat gdy robiłem 20 podbiegów przy Agrykoli. Po kilku podbiegach poczułem bardzo mocno że to nie ma sensu i że to jest właśnie ten moment kiedy powinienem skończyć. Przerwać trening, przebrać się w cywilne ciuchy i zająć się czymś normalnym. Kompletnie nie wiedziałem co robić, zbierało mi się na płacz stojąc pośrodku podbiegu. Co ciekawe, najbardziej bolała mnie wizja przerwania treningu, była to dla mnie granica której nie byłem w stanie przekroczyć. Dotychczas przerwanie treningu zdarzało mi się tylko w przypadkach skrajnego wyczerpania, nigdy w wyniku chłodnej decyzji.
Nie udało mi się przekroczyć tej granicy i, czując się z tym na maxa idiotycznie, dokręciłem tych kilkanaście podbiegów i to na pełnym zaangażowaniu. Niedługo potem świat ogarnęła pandemia, a bieganie nagle nabrało nowego sensu, jako jedna z niewielu aktywności, której nie mogli zakazać, a która miała nawet działać profilaktycznie w obliczu nieznanego wirusa. W toczącym mnie wewnętrznym sporze zyskałem nieoczekiwanego sojusznika.
Całe to pandemiczne bieganie to swoją drogą ciekawe doświadczenie. Z zainteresowaniem przyglądałem się środowisku biegowemu i obserwowałem reakcję na brak startów. W moim przypadku nic się nie zmieniło – i tak zdecydowaną większość treningów robię sam, a udział w zawodach ograniczam do minimum (żeby mieć więcej czasu na trening). Odpływu lansiarzy i sezonowców w ogóle nie było mi żal, ale już smuci mnie, że powszechną odpowiedzią ze strony organizatorów były biegi wirtualne. Poza nielicznymi przypadkami nie widziałem żeby organizatorom zależało na wypróbowaniu nadzwyczajnych, kreatywnych rozwiązań, raczej szli po linii najmniejszego oporu. Trochę szkoda, niech tylko nie płaczą gdy zaczną znikać z rynku.
Ostatecznie sami sobie zrobiliśmy zawody. W czerwcu spotkaliśmy się w siedemnaście (!) osób na Agrykoli, żeby pościgać się na dystansie 1000m. Poziom nadzwyczaj wysoki jak na towarzyskie spotkanie: 2’31″60 zwycięzcy, 7 osób poniżej 2’35, 11 osób poniżej 2’40, wszyscy poniżej 3′. Moje 2’33″07 dało mi 4. miejsce, nową życiówkę, a przede wszystkim potwierdzenie że trening idzie w dobrym kierunku. Jednak najbardziej podobała mi się atmosfera tego spotkania, świadomość że jest spore grono ludzi którym się chce i nie szukają łatwych wymówek.
Odkryłem, że coraz bardziej podoba mi się przebywanie w gronie ambitnych amatorów, ludzi pozytywnie zakręconych bieganiem. Zawody to już nie tylko okazja do sprawdzenia swoich granic, ale też możliwość miłego spędzenia czasu, zwięczonego wzajemną rywalizacją. Szczęśliwie znaleźli się organizatorzy, którzy również nie szukali wymówek i postarali się o zorganizowanie zawodów w pandemicznej rzeczywistości. W krótkim czasie udało mi się dwukrotnie wystartować na zawodach z cyklu Warsaw Track Cup (1500m i 5000m) oraz w Piasecznie (5000m), wszystko na tartanie.
Niestety lato to nienajlepszy dla mnie czas do bicia rekordów. Słońce wyzwala we mnie entuzjazm i łatwo się rozpraszam, daję się temu ponieść i luzuję dyscyplinę. Nie twierdzę że to źle, ale łatwo się w tym zatracić, a skutek był taki, że na koniec czerwca na starcie świetnie obsadzonego biegu na 1500m stanąłem z trochę zbyt mocno zaokrąglonym brzuszkiem. Choć tabele dawały mi przed biegiem 4’00, to brzuszek został wyceniony na dodatkowe 3s. Niestety, bieganie jest aż tak okrutne, a mój wynik zgadzał się idealnie: 4’02″86. Wciąż to bardzo dobry wynik, życiówka sprzed 9 lat poprawiona o ok. 3s, a złamanie 4min trzeba odłożyć na chudsze czasy.
5000m biegane na początku i na końcu lipca poszło mi już niestety znacznie gorzej. Najpierw 15:48 w Piasecznie, gdzie na 4 okrążenia do mety zapadłem się w sobie i nie byłem w stanie dalej walczyć. Po części to wina fatalnej dyspozycji dnia wynikającej z nadmiaru życiowych aktywności, a po części psychicznego złamania się i rezygnacji z walki do końca. Niestety tego typu sytuacje zdarzają mi się coraz częściej i wynika to chyba z poziomu do którego aspiruję. Zwyczajnie trudno jest nabiegać dobry wynik bez zmagania się z fizycznym i mentalnym cierpieniem. Czasami jest tego trochę za dużo.
Po trzech tygodniach miałem szansę nie tylko na rehabilitację, ale też na uzyskanie minimum na Mistrzostwa Polski. Na fajnie obsadzonym mitingu Warsaw Track Cup wystarczyło pobiec poniżej 15min, czyli czas który wkrótce powinien być w moim zasięgu, o ile okoliczności ułożą się idealnie. Zmęczenie życiem jednak wzięło górę, a ja nabiegałem 15’29 po heroicznej walce z samym sobą. Tym razem nie pękłem mentalnie i dało mi to aż 20s przewagi w porównaniu z poprzednim biegiem. Tyle wart jest hart ducha.
Brak minimum na Mistrzostwa Polski jasno pokazuje moje miejsce. Choć ambicji mi nie brakuje, to wciąż jest to tylko amatorskie bieganie. Pozostaje mi się cieszyć z osiąganych wyników i z tego że jako amator nie muszę rezygnować z niczego w życiu. W szczególności w dniu zawodów mogę być obecny dla moich chłopaków i dzielić z nimi pasję do biegania.