Do trzech razy sztuka. Fizyk wygrał pierwszą zmianę sztafety w CERN.
Skoro wyścig w CERNie, to wypadałoby żeby wygrał fizyk. Tak dla zachowania proporcji.
CERN organizuje wyścigi sztafet od 1971r. Ja startuję, z przerwami, od 2013 roku i od kiedy pamiętam w wyścigu bierze udział 6 zawodników podzielonych na następujące dystanse: 1000m, 2x800m, 2x500m i 300m. W tym roku, ze względu na roboty drogowe, 500m zamieniono na 600m, a 300m na 400m, ale to w zasadzie nie ma znaczenia, trasa pozostała prawie niezmieniona. Charakterystyczne dla tej trasy są duże przewyższenia i aż miło popatrzeć jak heheszki że to tylko 500m i tyle to ja na tramwaj biegam zamieniają się w cierpienie.
Trasa [Źródło: https://runningclub.web.cern.ch/content/cern-relay-race]
Ten wyścig to przede wszystkim wielkie wydarzenie w życiu CERNu. W tym roku wystartowały 132 ekipy, co daje łącznie prawie 800 uczestników. Całkiem nieźle jak na pojedynczy zakład pracy. Wokół wyścigu organizowany jest zawsze wielki piknik: kucharze ze stołówki wyciągają na trawę piec do pizzy i nalewaki do piwa, podstawia się naczepę tirową jako scenę do muzyki na żywo, dzieje się wiele pobocznych wydarzeń. To przede wszystkim dobra zabawa, ale też okazja żeby pokonać kolegów z pracy i wypominać im to przez następny rok.
Mój pierwszy start miał miejsce w 2013 roku, biegłem wówczas 800m, druga zmiana. Już wtedy mówiło się po CERNie, że szybko biegam, nie było więc dla mnie wielkim zaskoczeniem, że dostałem powołanie do drużyny z apetytem na rekord wszech czasów. Nabiegaliśmy 10:31 i do rekordu z 1982r. zabrakło nam 18s. Nawet niezłe średnie tempo, 2:41 min/km. Sam bym nie zrobił tego dystansu w tym tempie, choć czasami koledzy mnie podpuszczają żebym spróbował. Warto też wspomnieć, że spośród 15 najlepszych czasów w historii, aż 13 miało miejsce w XXw.! Kiedyś to się biegało, nie to co teraz.
Szczerze, to miałem lekki niesmak po tym biegu. Zebraliśmy mocnych biegaczy i nie daliśmy reszcie szans. Inni się bawili, a my hurr durr na poważnie. Połowy mojej drużyny nawet nie znałem i nie dosłyszałem jak mają na imię gdy się przedstawiali. Postanowiłem, że już nie będę tak robił, że raczej będę startował ze znajomymi i cieszył się atmosferą. Drugie postanowienie było takie, że będę już zawsze biegał pierwszą zmianę, pierwszy kilometr. Przyczyna jest prosta, pierwsza zmiana ma osobną klasyfikację indywidualną. Oprócz nagradzania drużyn nagradzani są też najszybszy biegacz i biegaczka na 1km, ale bezkompromisowo, jedynie pierwsze miejsce. To był mój cel, pokazać że jestem najszybszym biegaczem w całym CERNie.
Rok później, w 2014 roku, stworzyliśmy z kolegami Polakami drużynę o nazwie The Crazy Onions. Taka autoszydera. W podobnym składzie tworzymy drużynę futsalową w CERNowej lidze, nawet czasami nieźle nam idzie, docieramy do finałów. W sztafecie też całkiem nieźle nam poszło. Ogółem zajęliśmy 5. miejsce z czasem 11:32, dało nam to nawet pierwsze miejsce w jakiejś podkategorii. Celowo robią dużo kategorii, żeby nagrodzić jak najwięcej drużyn i każdy odszedł zadowolony.
Zająłem wówczas drugie miejsce na pierwszej zmianie. Podobno przegrałem ze studentem, który za juniora biegał w kadrze Francji na 400m, ale nie sprawdziłem tego, więc nie wiem. Walczyłem z całych sił i nabiegałem całkiem dobry czas, pomiędzy 2:40 a 2:50. Dokładnie nie zmierzyłem, bo nie zatrzymałem od razu zegarka, ale pewnie gdzieś bliżej 2:45. Cóż, było mi przykro, ale przegrać z typem który biega 2:40 na km to nie wstyd.
Przegapiłem sztafety w dwóch kolejnych latach ze względu na obowiązki zawodowe. Siedziałem wówczas w Japonii i zbierałem materiał do doktoratu. W 2016 roku wisiało nade mną ryzyko żegnania się z CERNem na dobre i trochę mi było żal wyjeżdżać nie wygrawszy wcześniej tego kilometra. Potem okazało się jednak, że zostaję na dłużej, a przede mną otworzyły się kolejne szanse.
Rok temu byłem w gazie i szedłem jak po swoje. Liczyło się dla mnie tylko zwycięstwo. Na starcie trochę nerwów, wystrzał i dzida do przodu. Szybciej ode mnie ruszyło dwóch gości. Jeden to jakiś kompletny wariat, mocny sprint, nie miał szans tego wytrzymać. Nawet go nie goniłem. Drugi z nich też to zauważył, szybko go odpuścił, ale i tak szedł bardzo mocno. Co ciekawe, zawodnik o głowę wyższy i trochę szczuplejszy ode mnie. Uznałem, że taki wysoki nie może szybko biegać i dalej biegłem swoim tempem czekając aż spuchnie. 700m i wciąż był kilka metrów przede mną, a ja czułem się coraz bardziej zmęczony. Po chwili zakręt i ostatnie 300m pod górę, ok 10m przewyższenia. Już nie było na co czekać, odpaliłem wszystkie rakiety i rzuciłem się w pogoń dzikim sprintem. Walczyłem, zbliżyłem się do dryblasa, doszedłem go na ok. metr, ale on kontrolował sytuację i utrzymał przewagę do końca. Znowu byłem tylko drugi, mimo że nabiegałem ok 2:42-2:43. Potem okazało się, że zwycięzca nie pracuje w CERN, a do tego jest lokalnym biegowym celebrytą, wygrywa okoliczne biegi i trenuje innych.
Sprawdziłem, przez ostatnie 20 lat czas bliski 2:40 prawie zawsze dawał zwycięstwo, oprócz tych dwóch edycji kiedy akurat się ścigałem. No peszek. Tym razem biegłem z moją sekcją, zajęliśmy ogólnie 4 miejsce i 3 w podkategorii. Nazywaliśmy się The Moving Jaws, bo jesteśmy sekcją od kolimacji, a kolimatory mają szczęki, którymi można ruszać. Taki branżowy śmieszek.
W tym roku jestem w gazie i szedłem jak po swoje. Liczyło się dla mnie tylko zwycięstwo. Na starcie trochę nerwów, wystrzał i dzida do przodu. Nie było dryblasa z zeszłego roku, trochę szkoda, wydaje mi się, że mógłbym go pokonać. Koledzy z klubu biegowego wskazali mi za to innego biegacza z poza CERNu, mówili że mocny i żebym uważał. No więc uważałem. Ruszyliśmy, kilku wariatów oczywiście sprintem, ale spuchli zanim zdążyłem się rozkręcić. Zacząłem asekuracyjnie, chciałem zobaczyć jak się prezentuje ten mój rywal, ale jakoś nie kwapił się do ataku. Zerknąłem na zegarek, tempo chwilowe 2:53, wiedziałem że pora ruszać. Przyspieszyłem, wysunąłem się na prowadzenie i nasłuchiwałem co dzieje się za mną. Nie działo się nic ciekawego, a ja biegłem mocno, szybko, pewnie. Czułem jak zalewa mnie kwas, ale wszystko było pod kontrolą, wiedziałem że do mety wytrzymam. Potem zakręt i ostatnie 300m do mety. Przez chwilę pokusa żeby się odwrócić i sprawdzić sytuację, ale nie, jest na to lepszy sposób. Petarda, ogień na maksa. Jak mnie ktoś wyprzedzi to nawet nie będę na niego zły. Coraz bliżej do zmiany, a ja z każdym krokiem przyspieszam, czuję jak dobrze pracuję kolanem do przodu, mam moc. W poprzednich dwóch przypadkach w tym miejscu umierałem, nogi miałem z waty, a ręce z ołowiu. Tym razem było mocno do końca. 2:41, wreszcie wygrałem, do trzech razy sztuka! Mogę odejść w spokoju.
Przy okazji warto zauważyć, że pierwszą kobietą była Polka, Jagoda. Z resztą drugi rok z rzędu.
[activity id=1592924132 markers=true]