Nie tak to miało wyglądać
Piątek, godz. 19:30. Siedzę na lotnisku w Genewie i czekam na samolot do Warszawy. Zgodnie z planem powinienem być na miejscu już od 18 i spokojnie przygotować się do jutrzejszego startu. Tyle że ostatnio mało co idzie zgodnie z planem. Samolot opóźniony, a ja razem z nim.
Jutro najważniejszy start tej wiosny, bieg Ursynowa. Otwarte mistrzostwa Polski w biegu ulicznym na 5km. Start wybrany ze względu na wysoki poziom i szybką, płaską trasę. Miałem być w optymalnej formie i ambitnie atakować życiówkę. Z czasem grubo poniżej 16 minut, a kto wie, może nawet niebezpiecznie blisko 15.
Z tą optymalną formą to chyba nie wyszło. Treningowo było super, kręciłem blisko 3:00min/km i czułem się naprawdę mocny. W idealnym świecie dmuchałbym na zimne przez ostatnie 2 tygodnie, podbijał formę i był idealnie gotowy na wyścig. Zamiast tego popełniałem błąd za błędem.
2 tygodnie temu poszliśmy w góry. Miało być luźno i spacerkowo, a okazało się długo i stromo. Do tego Julek w plecaku, razem z prowiantem jakieś 15kg. Mocno nabiłem uda i łydki, zmęczyło mnie to, ale nie zajechało. Rzecz w tym, że miałem jeszcze w planie mocny trening, 2x3km po 3:15. Na świeżo to nie jest łatwy trening, a co dopiero na zmęczeniu, na sam koniec dnia. Wyzwania mnie nakręcają, a ja podszedłem do tego właśnie w taki sposób. Naładowałem się mentalnie i ruszyłem na trasę. Walczyłem, żyłowałem się i wycisnąłem na styk. 9:44 i 9:42. Dałem z siebie wszystko, więcej nie miałem. Na szczęście wystarczyło.
Po tym treningu było mi ciężko i długo dochodziłem do siebie. Na szczęście schodziłem z obciążeń w związku z planowaną na następny weekend (czyli tydzień temu) europejską olimpiadą sportową dla naukowców, tzw. Atomiade. Świetna impreza, mnóstwo uczestników z różnych instytutów naukowych, a do tego sportowa rywalizacja. W sobotę grałem w piłkę, a w niedzielę miałem pobiec na stadionie 1500 i 400m.
Trener nie był szczególnie zadowolony z piłki i przestrzegał, żebym się oszczędzał. Taki też miał plan, tyle że (zaskoczenie) nie wyszło. Okazało się, że nie mamy w drużynie obrońców, więc zostałem tam przesunięty i grałem bez zmienników. Do tego upał, ponad 30 stopni w cieniu i 4 mecze po 30min. Przyznaję, że fajnie było. Po raz pierwszy jako obrońca i super się tam czułem. Jestem wybiegany i silny, więc bez problemu przerywałem akcje rywala, a do tego biegałem do przodu i włączałem się w ataki. Grając jako pomocnik często brakowało mi umiejętności żeby stworzyć zagrożenie z przodu i sam do siebie miałem o to pretensje. Jako obrońca rozliczany jestem z gry defensywnej, a ewentualne rajdy do przodu tylko poprawiały mój bilans. Do tego wszystko widziałem i mogłem podpowiadać kolegom.
Fazę grupową skończyliśmy na pierwszym miejscu, po jednym remisie i dwóch zwycięstwach. Ostatni sobotni mecz to ćwierćfinał, z drużyną która trzykrotnie zremisowała 0:0. Z nami też zagrali futbol defensywny, 0:0 i rzuty karne. Tam zabrakło nam zimnej krwi i odpadliśmy, a do półfinału awansowała drużyna, która przez cały dzień nie strzeliła choćby jednej bramki. Ot, paradoks futbolu.
Było mi smutno, ale też na rękę, bo w niedzielę miałem biegać na stadionie i nie musiałem tego dzielić z piłką. Dylemat sam się rozwiązał. Wszystko byłoby dobrze, gdybym nie zajechał się w sobotę. Ciągłe zrywy, sprinty, walka o piłkę, a do tego upał i palące słońce. W niedzielę ledwo chodziłem, a miałem przecież biegać. Super.
Zrobiłem bardzo delikatną rozgrzewkę, kilka przebieżek, czułem się w miarę gotowy, ale okazało się że wszystko jest grubo opóźnione. I nawet nikt nie umiał mi powiedzieć kiedy odbędzie się mój start. Snułem się po stadionie, cukier mi spadał, kofeina mi spadała, robiłem się głodny, senny. W końcu postanowiłem coś zjeść i posiedzieć, odpocząć. Potem ponowna rozgrzewka, choć trudno było mi się zebrać, byłem znużony i zniechęcony.
Wreszcie przyszła pora startu, 2h opóźnienia. Na starcie poznałem legendę Atomiady – dziadeczka, który w latach 80tych zrobił rekord Atomiady na 1500m (4:10), a w swoim życiu wystartował w 13 imprezach na przestrzeni prawie 40 lat (Atomiada odbywa się raz na 3 lata). Trochę zadziornie złożyłem mu kondolencje z okazji utraconego rekordu i ruszyłem. Na świeżości mógłbym spokojnie poprawić ten rekord, może nawet celować w czas bliski 4min. Z takim planem też ruszyłem, ale tempo utrzymałem tylko przez 1 okrążenie. Potem zmęczenie doszło do głosu, nie miałem zapasu energii żeby rozkręcić nogi. Robiłem co mogłem, ale i tak wychodziło ok. 1:10 na okrężenie. 6s za wolno. Skończyłem z czasem 4:20, dużo wolniej niż bym chciał, ale i tak nieźle, biorąc pod uwagę zmęczenie, dało mi to nawet pierwsze miejsce.
Oprócz sportu było też dużo łażenia, picia piwka, jeżdżenia samochodem. Było fajnie, ale męcząco. Okazało się, że przesadziłem, organizm mi się zbuntował. Najbardziej widoczny objaw to obfita opryszczka wargowa, jasny sygnał osłabienia organizmu. Do tego uczucie ogólnego rozbicia, problemy z koncentracją, senność. Cały tydzień tak się czułem. Zrobiłem kilka lekkich treningów biegowych, ale męczyłem się i słabo się na nich czułem.
Dzisiaj jest piątek, fizycznie już trochę lepiej, ale mentalnie jest niewesoło. Miał być ogień, petarda, a walczę o to żeby jako tako egzystować. Do tego ta nieszczęsna podróż samolotem. Na lotnisku byłem już przed 13, ale samolot był grubo opóźniony i wyleciałem dopiero przed 20. Zmęczony, znużony, zniechęcony.
Start w sobotę o 10. Jestem fighterem, jeszcze zdążę się pozbierać. Na pewno będę walczył, nie odpuszczę, dam z siebie wszystko. Zobaczymy, może będzie święto, a może realne podsumowanie sytuacji i gorycz podlana zimnym piwkiem.